Przejdź do treści

Premier Jan Olszewski - wyprowadzić Polskę spod wpływów Moskwy





4 czerwca [1992 r.] pierwszy sygnał o sytuacji w sejmie miałem od Gabriela Janowskiego, który przyjechał do mnie, aby przekazać, co się dzieje. Później już odbierałem „meldunki” mówiące o przygotowywaniu „czegoś” na wieczór.

 Muszę zacząć od czegoś, o czym wiadomo doskonale. Otóż Moskwa zawsze traktowała Polskę jako teren szczególny. To tradycja w gruncie rzeczy jeszcze z czasów carskich, która trwa, została przeniesiona na nowy system, na sowieckie służby. Rosjanie zdają sobie sprawę, że tutaj powinni wykazywać się wyjątkową pilnością i dokładnie wszystko spróbować kontrolować. Rosyjska agentura jest u nas stale nadzwyczaj silna. Mówię o agenturze nie tyle, nie tylko policyjnej, lecz także, właściwie głównie – o agenturze wpływu.

WSI – gwarancja starego porządku

 Kiedy w grudniu 1991 r. obejmowałem tekę premiera, plan „tamtych” przewidywał, że mój rząd absolutnie nie poradzi sobie z sytuacją. Zresztą, udało się to prawie cudem. Początkowa, bardzo krótka tolerancja wynikała z kalkulacji strony przeciwnej. W ostatnim okresie rządów Leszka Balcerowicza uruchomiono druk tzw. pustego pieniądza, w związku z czym Międzynarodowy Fundusz Walutowy zawiesił stosunki z Polską. Gospodarka kraju, a zwłaszcza finanse publiczne, znajdowały się w stanie wprost katastrofalnym. Wiadomo było, że zderzymy się z tym problemem i jeżeli nawet zdołamy opanować sytuację, to ogromnym kosztem. W zasadzie „tamci” zakładali, że oczywiście nie poradzimy sobie. Rozumowali na zasadzie: „Dobrze, niech spróbują. I tak wszystko szybko się posypie, a wtedy na nich zwalimy ekonomiczne skutki planu Balcerowicza”. Musieliśmy zmierzyć się z programem, na który po tamtej stronie nikt nie miał ani chęci, ani – zdaje się – choćby pomysłu. Już mniej więcej trzy miesiące później stało się jasne, że „pułapka” nie zadziała. W tym momencie w gronie pewnych ludzi zapanowała zdecydowana nerwowość i zaczęli szukać możliwości rozprawienia się z rządem. Zwłaszcza że nastąpiły posunięcia, które szczególnie okazały się dotkliwe dla nich. Doszło do zmiany kierownictwa Wojskowych Służb Informacyjnych i próby wkroczenia na teren WSI w celu zrobienia tam porządku, nieudanej zresztą. Nie dało się znaleźć wtedy sposobu na naprawę sytuacji. Wybór nowego szefa [gen. Mariana Sobolewskiego] nie był dobry, ale – w każdym razie – dokonał się i… zaalarmował drugą stronę. Nienaruszony stan WSI stanowił jeden z filarów, gwarancję starego porządku. Nadszedł jeden z pierwszych zasadniczych momentów, który wywołał w kręgu belwederskim niesłychaną reakcję. Formalnie [prezydent Lech] Wałęsa nic nie powiedział, ale dochodziły z Belwederu odgłosy wyraźne i bardzo jednoznaczne, że traktuje się to jako akt osobistej wrogości. 

 Bez specjalnej ustawy nie mieliśmy jak rozpędzić tego towarzystwa z wojskowej bezpieki. Obowiązujące wówczas przepisy stwarzały mały margines ruchu, ograniczały nasze możliwości do bardzo niewielkich. Trzeba było jednak próbować coś zrobić, prawda? Tylko że to okazało się mało skuteczne.

Najgroźniejszy przeciwnik

 Sprawa Wojskowych Służb Informacyjnych od samego początku stanowiła jeden z zasadniczych problemów. Minister [obrony narodowej] Jan Parys przyjął jako swoje zadanie powołanie nowego szefa, ale – jak twierdził – tak natychmiast nie sposób nic załatwić, ponieważ trzeba znaleźć odpowiedniego kandydata, kogoś, kto przeprowadzi zmiany. Niestety, wyboru można było dokonać jedynie w bardzo ograniczonym kręgu i dlatego „oni” czuli się stosunkowo bezpieczni. Uważali, że ktokolwiek by objął stanowisko, to poradzą sobie z sytuacją. Szefem WSI musiała zostać osoba wojskowa, ponadto – odpowiedniej rangi. W związku z tym Parys poprosił o czas. Uznałem to akurat za całkowicie zasadne, musiał zorientować się, kogo wyznaczyć. Po paru miesiącach w końcu powiedziałem, że dłużej już nie możemy tolerować takiego stanu rzeczy, więc bardzo proszę… Minister wymyślił wtedy Sobolewskiego. Kandydatura była, jaka była, zabieg był oczywiście zupełnie nieskuteczny. Sobolewski okazał się dla „tamtych” całkowicie nieszkodliwy. Mimo to od początku sprawa nominacji wywoływała bardzo gwałtowne niezadowolenie, demonstrowane na różne strony. Wystarczyło, że zostało to ruszone.

 Raczej nikt nie miał wątpliwości co do faktycznej roli tych służb, przybudówki GRU po prostu. Przy czym zakres ich działania, choć niezwykle ważny w państwie, nie uzewnętrzniał się jakoś szczególnie. Może w powszechnym odbiorze budziły jednoznacznie negatywną ocenę, ale w PRL-u funkcjonowały w cieniu, w przeciwieństwie do bezpieki cywilnej, z którą społeczeństwo stykało się na co dzień. To właśnie Wojskowe Służby Informacyjne (powstałe z przemianowania Wojskowej Służby Wewnętrznej) trzeba uznać za najgroźniejszego przeciwnika. Przede wszystkim kierownictwo WSI było niesłychanie blisko związane z Belwederem, szczególnie poprzez osobę Mieczysława Wachowskiego. Grało w tamtym kierunku, to oczywiste. Przecież „oni” należeli do stałych klientów Biura Bezpieczeństwa Narodowego, które w tamtym momencie stanowiło narzędzie Belwederu.

Nieodłączny Wachowski

 Skoro już mówimy o środowisku Belwederu, to nie sposób nie wspomnieć o Wachowskim. Miałem z nim do czynienia przy okazji każdej wizyty u głowy państwa. Nie odstępował Wałęsy nieomal na krok. Szczerze powiedziawszy, jakichkolwiek osobistych kontaktów unikałem jak ognia. Wokół postaci Wachowskiego narosło wiele różnych niedomówień. Krążyły legendy – mówiło się o specjalnym cenniku dla ludzi pragnących załatwić jakieś swoje interesy u prezydenta. Ile razy ja musiałem zobaczyć się z Wałęsą, zwracałem się bezpośrednio do niego samego. Kłopot polegał na tym, że na ogół w naszych rozmowach uczestniczyły jeszcze dwie osoby, których obecność – muszę przyznać – nie była rzeczą komfortową. To znaczy – poza nieodłącznym Wachowskim – ks. [Franciszek] Cebula, kapelan prezydencki. Jak chciałem rozmawiać w cztery oczy, czego oczywiście wymagały pewne tematy, to musiałem bardzo wyraźnie domagać się od prezydenta, żeby pozostał sam, zrezygnował z tego towarzystwa. Nie ukrywam, często demonstrował niezadowolenie z mojego stanowiska. Przy kategorycznym żądaniu parokrotnie uzyskałem komfort spotkania sam na sam. Nie wykluczam, nie mogę wykluczyć, że Wachowski wychodził i… słyszał wszystko, siedząc w drugim pomieszczeniu. Musiałem to zakładać, trudno… W każdym razie żądałem rozmowy poufnej i o tyle byłem w porządku wobec obowiązujących przepisów o ochronie tajemnicy.

 Pojawia się tylko pytanie, kogo Wachowski reprezentował.

Bardzo często odbywałem jako premier narady, na których tajemnicy zależało mi. Kontynuowałem swój zwyczaj z drugiej połowy lat 70. – z czasów Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, kiedy… prowadziłem dyskusje w zagajniku. Teraz na rozmowy poufne wychodziłem do parku, gdzie również mieliśmy osłonę drzew… W pewnych wypadkach trzeba było organizować spotkania poza Urzędem Rady Ministrów. Wybieraliśmy mieszkania, miejsca, w których nikt nie spodziewał się nas, więc nie dało się przygotować podsłuchu. Na szczęście zachowałem przyzwyczajenia i umiejętności z okresu działalności w PRL-u.

Sprawa paragrafu 7a

 Pod koniec maja Wałęsa jechał do Moskwy, aby podpisać traktat z Rosją. Miałem uzasadnione obawy, że – mimo sprzeciwu rządu – zgodzi się na wersję dokumentu z paragrafem 7a. Treść projektu przewidywała powstanie w miejscach stacjonowania armii rosyjskiej polsko-rosyjskich spółek handlowych o statusie ponadnarodowym, czyli takim, jak placówki innych państw na terenie Polski. Krótko mówiąc, część terytorium naszego kraju zostałaby wyłączona spod jurysdykcji rządu polskiego, polskiej władzy w ogóle. Uczestniczylibyśmy w tym „interesie” na zasadzie koncesji udzielanych podmiotom zagranicznym, podkreślam – na swoim własnym obszarze. Bez zgody Moskwy nic nie moglibyśmy tam zrobić. Jak bym szukał analogii w prawie międzynarodowym, to powiedziałbym, że przypominało to umowy wymuszane przez państwa zachodnie na Chinach w XIX wieku… Godząc się na to, „wyhodowalibyśmy” sobie eksterytorialne instytucje, a faktycznie – ekspozytury rosyjskiego wywiadu. Skądinąd już wcześniej dochodziły sygnały, że przez teren baz przemyca się do Polski szereg „dóbr”. Odbywały się rozmaite nielegalne transakcje, zawierane przez ludzi z dawnych PRL-owskich służb, nawet nie tylko wojskowych, chyba też – cywilnych. Dotyczyły handlu bronią, także – narkotykami. W grę wchodziło wiele rzeczy.

 Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy przy okazji sprawy traktatu i paragrafu 7a Rosjanie mogli użyć szantażu. Mieliśmy przypuszczenie graniczące z pewnością, że w Moskwie znajdują się repliki całego materiału, zebranego przez SB na temat Wałęsy. W każdym razie niewątpliwie prezentował stanowisko, które wkomponowywało się w jakieś jego ogólniejsze założenie. Przypominam, że przecież dwa miesiące wcześniej w trakcie zagranicznej wizyty w Niemczech wystąpił z niespodziewaną zupełnie koncepcją tworzenia NATO-bis i EWG-bis. To nie wynikało jedynie z… – jak by to ująć – czystej fantazji pana prezydenta. Moim zdaniem nie przedstawiał on własnych pomysłów politycznych. Nie było tak, że akurat taka koncepcja przyszła mu do głowy. Po prostu – została mu zasugerowana. Czy przez agenturę moskiewską… Nie ma na to żadnych dowodów, ale mam prawo podejrzewać, że nastąpiło coś takiego, i powinienem to teraz wyraźnie powiedzieć. W postępowaniu Wałęsy widać pewną konsekwencję. Nasz formalny sprzeciw wobec paragrafu 7a potraktował najwidoczniej jako pokrzyżowanie swoich zasadniczych planów.

Decyzja zapadła

 Dostrzegam szczególny związek między obaleniem rządu a sprawą tego słynnego paragrafu. W gruncie rzeczy stanowisko prezydenta zostało określone już wtedy, tylko materializowało się odpowiednio szybko w momencie, kiedy pojawiła się kwestia lustracji. Wylatując z Moskwy, jeszcze w samolocie, oświadczył, że nie widzi możliwości dalszej współpracy z rządem, premierem i zażąda dymisji gabinetu. Zaraz po powrocie przesłał do marszałka sejmu Wiesława Chrzanowskiego pismo w tej sprawie. 

 4 czerwca [1992 r., w dniu realizowania uchwały lustracyjnej z 28 maja, przyjętej na wniosek Janusza Korwina-Mikkego] pierwszy sygnał o sytuacji w sejmie miałem od Gabriela Janowskiego, który przyjechał do mnie, aby przekazać, co się dzieje. Później już odbierałem „meldunki” mówiące o przygotowywaniu „czegoś” na wieczór. Jeszcze nie przypuszczałem, że musimy liczyć się z próbą odwołania rządu w ciągu najbliższej nocy. Nie było zupełnie jasne, kto wszedł do „koalicji strachu”. Pewne rzeczy stały się oczywiste dopiero, jak poznałem skład narady u prezydenta, pokazanej w filmie „Nocna zmiana”.

Warunek „wybicia się” na niepodległość

W modelu zrealizowanym tutaj w 1945 r. mieścił się jeden schemat. Aparat bezpieki, również wojskowej, był narzucony z zewnątrz, był to sowiecki aparat (do bezpieki „cywilnej” – tak ją nazwijmy – dopuszczono więcej „tubylców” niż do wojskowej). W miarę upływu czasu zadamawiał się, wprowadzał w różne miejsca swoich ludzi, obyczaje i zasady panujące w KGB czy GRU. Do końca PRL-u tak czy inaczej funkcjonował, gdzieś zupełnie na marginesach – także po 1989 r. „Oni” wciąż byli i działali przecież. Pewnych rzeczy, które się zdarzyły, nie da się wyjaśnić inaczej… Zabójstwo komendanta głównego policji stałoby się w innym kraju wyzwaniem dla całego aparatu państwa. Proszę prześledzić, jak wyjaśnianie okoliczności śmierci gen. Marka Papały wyglądało w Polsce. W tym momencie obserwujemy jeszcze ostatnie specyficzne reperkusje sprawy, kiedy nagle „Słowik” otrzymuje ponad ćwierć miliona złotych odszkodowania. Takich historii jest nie wiem, ile. Weźmy choćby przypadek Ireneusza Sekuły, który miał popełnić samobójstwo, strzelając sobie kilka razy w brzuch (nie za każdym razem trafił…). Okazuje się, że nic nie można zrobić, chociaż od 1989 r. minęło już tyle lat… Oczywiście czas pewne rzeczy zaciera, ale to są historie nie do pomyślenia w normalnych warunkach normalnego państwa, gdzie nie ma tego rodzaju pozostałości bardzo zasiedziałych i bardzo rozległych po tamtym systemie.

 Od początku nie mieliśmy żadnych wątpliwości, ani ja, ani [Antoni] Macierewicz [minister spraw wewnętrznych] czy Piotr Naimski [szef Urzędu Ochrony Państwa], że rozwiązanie problemu bezpieki stanowi zasadniczy warunek rzeczywistego „wybicia się” na niepodległość. Dzisiaj jesteśmy dwadzieścia pięć lat po „nocnej zmianie”, kiedy główne tuzy tamtego układu albo osiągnęły wiek dość zaawansowany, albo odeszły już z tego świata. Nie kwestionuję „najlepszych” zamiarów ludzi przygotowujących wydarzenia z grudnia 2016 r. [mowa o próbie obalenia rządu Prawa i Sprawiedliwości przez totalną opozycję w postaci Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej], ale doprowadzili jedynie do sytuacji, w której sprawdził się bon mot Karola Marksa, że historia powtarza się jako farsa. To, co było w pierwszym wydaniu dramatem, w drugim – nabrało cech zwykłej groteski. 

Fragmenty książki Jana Olszewskiego, opracowywanej przez dr Justynę Błażejowską. Śródtytuły pochodzą od redakcji „GP”.

Jan Olszewski był premierem od grudnia 1991 do czerwca 1992 roku. Przez cały ten okres narastał konflikt z Unią Demokratyczną, a zwłaszcza z prezydentem Lechem Wałęsą, którego przyczyną główną był spór o postępowanie ze współpracownikami służb specjalnych PRL. Rząd Olszewskiego, widząc ogromne zagrożenie dla suwerenności kraju, dążył do lustracji. 

O powadze sytuacji w tamtym okresie może świadczyć wizyta Wałęsy w Moskwie. Wiedząc, że ma on podpisać porozumienie, którego jeden z punktów mówił, że obie strony „stworzą warunki” dla zakładania mieszanych przedsiębiorstw polsko-rosyjskich na terenie baz opuszczanych przez armię rosyjską w Polsce, rząd wysłał do prezydenta szyfrogram, sprzeciwiający się podpisaniu tego dokumentu. Jan Olszewski słusznie zauważył, że ograniczałoby to suwerenność Polski, bo byłyby to dla naszego kraju „spółki przymusowe”.

Rząd Olszewskiego upadł 4 czerwca 1992 w tzw. noc teczek, po ujawnieniu przez ówczesnego szefa MSW Antoniego Macierewicza listy polityków figurujących w archiwach MSW jako konfidenci komunistycznych służb specjalnych. Na liście tej znajdował się m.in. Lech Wałęsa, który 4 czerwca wnioskował o odwołanie premiera. 

O tym, co stało się tamtego dnia najlepiej opowiada film dokumentalny Jacka Kurskiego i Michała Balcerzaka „Nocna zmiana”.